LUSTRO

1. Wodospad Anioła

Boimy się zmian. Szczególnie tych znaczących, mocnych, co są jak nurt wodospadu. Zmiany pracy, domu, partnera, stylu życia – chyba najbardziej. Jednakże czasem jakaś nieobliczalna siła pcha nas do tego. Ktoś mi kiedyś powiedział – daj się ponieść – i dałam. Skutki szybko mnie przeraziły – jakby wystrzelona w powietrze z rozbryzgiem wody – zaczęłam spadać. Nie! Raczej latać! Bo raz puściwszy grunt – nie było już odwrotu.

I to dobrze. Zmiany są dobre.

Mój skok skojarzył mi się z Wodospadem Anioła, najwyższym wodospadem świata, który upada z wysokości 978 metrów, ze szczytu Auyan Tepuy w Wenezueli. Jak patrzy się na niego z lotu ptaka – widać pęknięte serce.

Wiedziałam, że będzie boleć, ale zaufałam skrzydłom anioła i skoczyłam.

 

2. Zazdrosny kochanek

Siedział na dole, na brzegu rzeki i czekał na mnie… Płynęłam rwącą rzeką, cała mokra i przejęta swoim niebezpiecznym wyskokiem… Wsiadł do mojej łodzi. Był ze mnie dumny. Przytulił słowami. Powiedział, że mnie nie zostawi i że zawsze będę mogła na niego liczyć. Dbał. Słuchał. Wymagał. Był.

Rzeka wiła się wśród górek i pagórków. Zauważyłam nagle, że to ja ciągle wiosłuję. Zmęczona tym wszystkim – pomału odpuszczałam. Zauważyłam, że mam przeciążoną łódź. Ciągle też inni ludzie do niej wsiadali i wysiadali. Czasem na gapę, czasem z wdzięcznością, czasem nie do mnie w ogóle. A ja wciąż wiosłowałam, ręce mnie bolały niemiłosiernie. I rodziło się pytanie? Po co? Dokąd? Dlaczego jest tak ciemno, zimno i samotnie? To tak ma wyglądać? Raz po raz wśród sztormów – wołałam go z płaczem, szukając pomocy. Najpierw był – potem coraz rzadziej. Aż kiedyś zbyt mocno kołysało – i łódka się rozpadła. On rozmył się jak fatamorgana… Wiedziałam już, że trafiłam na pustynię…

Kto kołysał łodzią? Kto był o mnie zazdrosny?

 

3. Piach oszczerstw

Odłączyłam się od źródła. Nie chciałam już ufać, że ta podróż ma sens. Piach oszczerstw zasypał mi oczy pełne łez. Wyschło we mnie dobro. Zakopałam je głęboko. Chodziłam po pustyni spalonych szans. Ciemne kaniony śmiechu odpychały mnie i przerażały. Zimno. Pusto. Źle.

Momentami podrywałam się by jeszcze raz spróbować wrócić, ale bez skutku. Szukałam opcji, ale echo moich słów – wracało samotne, bez odpowiedzi. Niemal umarłam. Bolało. Miotało mną uczucie oszukania i odrzucenia. Znów ten pręgierz i pejcz. To kara za to, że spróbowałam skoczyć. Kara, że byłam zbytnio ufna. Kara, za to że bez zająknięcia wiosłowałam. Powinnam była siebie chronić. Odrzucać balasty. Obcinać drapiące konary. Dbać o radość. Uciekać. Czemu nie umiałam?

Pustynia jest dobra. Gwarantuje powrót do sił. Przez monotonię myśli, odkrywa w nich złe schematy i je odrzuca, by te dobre ożywić. To chyba jest prawdziwe odarcie ze złudzeń. Wszystko krwawi. Oczyszcza się. Hieny szarpią nocą, urywają zgniłe resztki brudnych myśli. Nic ma znaczenia – to się musi wydarzać w kółko tyle razy, aż się rana zabliźni.

 

4. Od nowa – mów do kości 

Mała kałuża wody na środku niczego.  Nawet pić się nie da. Spojrzałam w nią jak w zwierciadło. Bury kontur zarysował linię głowy. Smutne oczy, bez wyrazu. Zaciśnięte, spieczone usta. Rozwichrzone myślami włosy. Kim jestem? Czy to wszystko mi się śniło? Jak odszukać w sobie radość sprzed skoku? Może ten anioł był diabłem, co szyderczo się śmiał? A może w ogóle wszystko co widziałam było odbiciem mnie samej i zobaczyłam to dopiero w tej tafli małej kałuży mojej bez-nadziei?

Byłoby dziwacznym, gdyby zaprzeczyć temu wszystkiemu co się wydarzyło. Uciekanie od tej trudnej rzeczywistości to po prostu tchórzostwo, marnowanie szansy. Może po prostu pewne konfrontacje w naszym życiu muszą się wydarzyć, byśmy MOCNO DOŚWIADCZYLI swych własnych reakcji. Zobaczyli je po prostu – jak w LUSTRZE, zobaczyli czemu ulegamy, gdzie się gubimy, ale też tak NAPRAWDĘ – kim po prostu jesteśmy.

To co powoli przynosiło ulgę to POWTARZALNA czułość i dobroć DLA SIEBIE. Rytmicznie wznawiana po każdym potknięciu. Mówienie do tych moich zaschłych kości. Stawianie ich na nowo do życia. Powrót do pierwotnej gorliwości. Bliskości. Miłości. Kołysanki. Dotyku. Pocałunku. Wytchnienia. JEGO TCHNIENIA. JEGO wobec MNIE.

MOGĘ BYĆ JEGO LUSTREM.

Zaszufladkowano do kategorii Duchowość | Dodaj komentarz

Pampers Grażyny

Moja przygoda z hospicjum rozpoczęła się w 2017 roku, kiedy przebywała tam moja Mama. Miała raka szpiku kostnego, który zamknął ją w chorobie na 25 długich lat. Odizolowana od zwykłego życia, została uwieziona w błędnym kole badań, kolejnych chemii i operacji. Niespodziewanie iskrę nadziei odzyskała dopiero tutaj, w hospicjum, tuż przed śmiercią.

Została otoczona wszechstronną i troskliwą opieką, jakiej nie było jej dane zaznać wcześniej w żadnym szpitalu. Ból w końcu został opanowany. Odzyskała godność człowieka, a miłość wlewano w nią niemal wiadrami. Nie mogliśmy z całą rodziną w to uwierzyć. Ja poczułam ulgę, że po wielu latach – otworzyła się na życie i dobro w ludziach.

Siedząc z nią w ogrodzie późną wiosną i patrząc na tęczową łąkę kwiatów, która dostojnie stroiła się pod oknem hospicjum, pomyślałam o wolontariacie i łapiąc wpatrzony w to samo miejsce wzrok Mamy, zrozumiałam, że to też moje miejsce i że tutaj pasuję. Pozwoliłam się temu porwać.

Wolontariat jest jak zakochanie. Zachwycasz się tym, że jesteś potrzebny i chcesz więcej: pomagać, nosić, dbać o drugiego. Nie myślisz o tym jako o trudzie, bo wiesz, że dostajesz dużo w zamian. Dostajesz autentyzm człowieka, który odchodzi i wie, że czas na udawanie się wyczerpał, więc pokazuje Ci prawdziwy obraz życia – z jego łzami i twardą, autentyczną prostotą miłości. To tworzy relację, uwodzi i rozwija. Czujesz, że żyjesz.

Zapragnęłam więcej. Zostawiłam międzynarodową korporację i zaczęłam pracę jako opiekun. Stało się to chwilę przed tym, gdy została ogłoszona pandemia. Niewiarygodny czas, kiedy to przełamywanie lęku stało się naszym chlebem powszednim. Zostaliśmy sami, bez wolontariuszy, w okrojonym składzie. Sami z pacjentami i ich potrzebami. Przynoszenie siebie zyskało nowy posmak soli odpowiedzialności, uznawania własnej słabości oraz przełamywania fal paniki. To uczy pokory.

Ten trudny czas uzmysłowił nam wszystkim jak istotne jest DZIAŁANIE. Krok po kroku. Jedzenie. Spanie. Mycie. Zakupy. Dbanie o bliskich. Spójna relacja z samym sobą. Widzisz uśmiech przyjaciela? Małe radości z chrupiącego ogórka małosolnego? Dobrze. Teraz zrób dłuższy krok. Tabletka na ból. Opatrunek odleżyny. Czyste prześcieradło. Pampers Grażyny… Już rozumiesz?

To właśnie te proste czynności tworzą nasze życie i napędzają naszą rzeczywistość. Dlatego ważne jest by takie miejsce jak hospicjum nadal trwało, niosło nadzieję w tych niespokojnych czasach. Bo miłość mierzy się, tym że robisz, działasz, trwasz. Do końca.

Pomóż nam pomagać…

LINK do wirtualnej puszki: https://hospicjum.krakow.pl/wirtualna-puszka/

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii, Duchowość | Jeden komentarz

Odwróceni

Zatrzymałam się ostatnio na scenie z filmu „Między piekłem a niebem” z uroczym Robinem Williamsem w roli głównej. Film opowiada o jego desperackiej podróży do piekła, by wydobyć stamtąd żonę, która popełniła samobójstwo w rozpaczy po tragicznie zmarłych dzieciach.

Wiadomo, że jest to zawsze jakaś określona koncepcja scenografii w filmie, ale nie ukrywam, że nie tak wyobrażałam sobie piekło. Wcale nie było kadzi z diabłami tańczącymi wokół, ani żadnych zgrzytów zębami. Nawet nie było gorąco. To co mnie mocno poruszyło – to przeraźliwie zimna, marmurowa pustka i ciemność.

Kadr filmu jeden po drugim pokazuje pogrążoną w obłędnym smutku kobietę, która nie rozumie gdzie jest i po co. Nie uświadamia sobie, że na wieki wylądowała w odchłani rozpaczy i mroku. Co najgorsze – pamięta, że kwiaty powinny kwitnąć, że nie powinno być tak zimno. Pamięta także ciepło i jasność. Ale nie rozumie czemu to się skończyło. Czeka i tęskni. Pozostawiona sama sobie, bez żadnej nadziei, spoczywa na zgliszczach swego domu, na dnie odwróconej katedry, która stała się niecką zbierającą jej łzy.

Tacy jesteśmy odwróceni od Boga i Jego Miłości.

Szukamy Go po omacku w odchłani naszych szarych spraw, ale nie znajdujemy, mimo, że skądś wiemy, że Bóg jest tak blisko. Czasem właśnie rozpacz przesłania nam rozum. Nierzadko jest to też nagromadzona mgła przeszłych zdarzeń lub zaćmiona obawa przed przyszłością.

I wtedy zjawia się Ona.

Miłość, którą Robin Williams we wspomnianej scenie przynosi w swoich oczach. Jego spojrzenie jest przenikliwe, acz delikatne. Przynosi swej żonie głęboki ból, niepojętą troskę oraz schowaną za brwiami wstydu prośbę o przebaczenie. To wszystko składa u jej stóp. To wszystko co ma. Nie nalega, ale prosi: „Nie poddawaj się”. Sam stoi na skraju obłędu, walcząc z pokusą powrotu do nieba, skąd przybył. Ponieważ żona nie chce z nim iść – on postanawia zostać z nią na dnie piekła na zawsze.

Wtedy ona odwraca się i patrzy mu prosto w oczy. Oczy piękne i uległe. Oczy spragnione i głodne. Oczy, od którch nie można się oderwać. Oczy, w których ja po prostu zobaczyłam Bożą Miłość. Tak bezbronną, że rozczula jej serce, a zarazem tak silną, że kruszy jej lęk. Odbicie tej Miłości w niej samej – powoduje zaskakujący finał, gdzie oboje budzą się na niebiańskich łąkach. Jak to możliwe? Ot i skandal Miłosierdzia!

Tyle trzeba – odwrócić się, spojrzeć w Jego Oczy, oddać to co masz i zanurzyć się w Oceanie Miłości, a wszystkie granice się rozpłyną.

“Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J. 15,13)

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii, Duchowość, Krzyż Mogilski | 2 komentarze

Modlitwa dzieci

Modlitwa dzieci jest pierwszą próbą rozumienia siebie i uczeniem się oddawania Bogu emocji i zdarzeń, którymi żyją. Dzieci są czyste. One wiedzą, widzą, czują dużo więcej niż dorośli. Są ufne, bezpośrednie, spontaniczne. Dla mnie uczenie dzieci modlitwy to jak uporządkowywanie wodospadu ich energii, tak by nie utraciły swej mocy w spotkaniu z rzeczywistością, a jednocześnie czerpanie z ich dziecięcej prostoty i czystości.

Siedząc kiedyś wieczorem u mojej przyjaciółki – zakosztowałam smaku modlitwy dzieci. Tej nieudolnej, raczkującej, nieokiełznanej, prostej. To co najpierw zrozumiałam, to nieważne ile słów wypowiesz – one czują czy to prawda, czy popisowe wykonanie przedstawienia. Bądź zatem sobą. Dziecko potrzebuje być kochane, przytulane, dotykane. Dla niego początkiem i smakiem wszystkiego jest miłość. Dlatego to bycie razem w codziennej modlitwie jest intymne, mocno zakorzenione w rodzicielskiej relacji. I to dobrze, bo przecież jest to proces naturalny jak karmienie dziecka.

Podawaj dziecku dobre, ciepłe słowa w modlitwie. Ucz go podgrzewać je sercem. Niech prosi, przeprasza, dziękuje. Jak trzeba temperuj, przyprawiaj by wyostrzały umysł i smak. I śmiej się. Płacz. Wyrażaj siebie razem z nim. Zacznij od prostych „potraw”: Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, Aniele Boży. Ale zmieniaj, urozmaicaj, ucz innych doznań. Dawaj małe porcje – nie warto zadręczać niezmierzoną długością modlitwy. I koniecznie przyprawiaj to ich własną osobowością, tak by to było ich osobiste dzieło i by im smakowało. Pozwól dziecku przychodzić do Jezusa tak jak ono samo chce.

Moc takiej modlitwy wylewa się najbardziej jak powtarza to każdy członek rodziny po kolei. Siądźcie razem, jak każdemu wygodnie. Mobilizuj ich słowami Jezusa: „Gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w Moje imię, tam jestem pośród nich” (Mt 18,20). Niech zacznie rodzic, potem dzieci. Wtedy widać różnice, a zarazem mnogość kolorów. Patrząc na dzieci – rodzice uczą się spontaniczności. Patrząc na rodziców – dzieci uczą się wytrwałości.

I na koniec bardzo ważne jest błogosławieństwo. Ja lubię te słowa z Księgi Liczb: „Niech Cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad Tobą, niech Cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku Tobie swoje oblicze i niech Cię obdarzy pokojem” (Lb 6,24-26) i zrób krzyżyk na czole. Potem pocałuj, przytul, rozśmiesz, pociesz, wygilgotaj, wyturlaj, wygłaskaj i sam dotknij tego Oceanu Miłości, jakim jest Bóg. Wtedy to zadziała.

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii, Duchowość, Krzyż Mogilski | Jeden komentarz

„Po co mi ta Adoracja?”

„Mamo! Nie rozumiem, po co mnie tak ciągniesz? W sensie: co mam tam niby robić?!” Tak skwitował moje zaproszenie na Adorację Najświętszego Sakramentu mój 16-letni syn. No właśnie… po co? Dla wielu młodych ludzi adoracja jest niezrozumiała, traktują ją jak uciążliwy dodatkowy obowiązek.

Jan Paweł II powiedział: „Postawcie Eucharystię w centrum swojego życia osobistego i wspólnotowego. Kochajcie ją, adorujcie ją”. Wspólnota Chrystus w Starym Mieście poszła za tymi słowami organizując comiesięczne Adoracje w Bazylice Mariackiej.  Jak przekonać młodych ludzi, by docenili taką formę spotkania z Panem, zapytałam Konrada Ciempkę, lidera tej wspólnoty:

„Młodzi dzisiaj są niezwykle zabiegani, przyzwyczajeni do mnóstwa informacji, mediów społecznościowych i Pana Boga uważają za nudnego, tak samo Kościół. Adoracja to spotkanie. Spotkanie z Tym, który nie ocenia, nie oskarża, który chce być blisko, dać wskazówkę jak żyć lepiej, jak wyjść z trudności. Sami nie mamy sił.

Adoracja to realny świat, spotkanie. To nie rozmowa wirtualna, na Skype’ie, czy whatsappie. Warto, by młodzi przystopowali, zostawili swoje smartfony, Instagramy, które niszczą relacje przez ciągłe porównywanie się z innymi, gonienie za coraz lepszą sylwetką, za coraz to większą liczbą serduszek.

Na Adoracji nie musimy się o nic starać, zabiegać, nie musimy udawać, bo jesteśmy akceptowani takimi, jakimi jesteśmy. Na adoracji Jezus jest w centrum, a nie my. Jednak, paradoksalnie, dzięki Adoracjom On zmienia nasze postrzeganie siebie, uzdrawia myślenie i relacje”.

Do tej refleksji chciałabym dołożyć jeszcze własną.

Kiedy wchodzę do Kościoła Mariackiego,  od razu wyczuwam, że coś jest inaczej. Opatula mnie półmrok, dający poczucie intymności. Światło skierowane jest tylko na Niego – mocno i dobitnie odczuwam, że to jest punkt centralny, że to dla Niego tutaj przybyłam. Zaczynam płynąć. Niesie mnie łagodna muzyka – dobra, mądra, ciepła – wypełniająca wszystkie zakamarki serca. Nie muszę robić właściwie nic. Czuję się zaproszona dokładnie taka, jaka dziś jestem. To z czym przychodzę, zawsze jest tu przyjęte i akceptowane.

Jeśli dam się ponieść, niespodziewanie wylewają się przeróżne emocje, często trudne, niezrozumiałe i nielogiczne. Pojawiają się też uczucia niekochane, zapomniane, nieutulone. Albo po prostu błogość i spokój nie do opisania. Ktoś coś mówi, ktoś szepcze, płacze, ktoś inny wychodzi. Przyciągam do siebie myśli, które nasuwają animatorzy adoracji, poddaję się im, zaczynam je przyjmować, rozumieć, doceniać. Czytane Słowo staje się w tej ciemności jaśniejsze, prostsze, układa się w kształt pasujący do mojej własnej historii. Szukam nieśmiało kontekstu i – co najważniejsze – zaczynam rozumieć, że to Słowo to przekaz od Niego.

Mogę przyjąć zaproszenie do spowiedzi, podejść do ołtarza i zabrać swój własny cytat z Biblii, śpiewać lub tylko siedzieć i słuchać, albo zamknąć oczy i wtulić się w Niego. Ale nic nie muszę – mogę po prostu być. To jest niezwykłe i to urzeka mnie chyba najbardziej – że Wszechmocny Bóg, pochyla się nad moją niemocą i w Miłości i wolności pyta: „Co mogę dla Ciebie zrobić?”

Masz na to czas, synu?

https://www.facebook.com/ChrystusWStarymMiescie/
https://www.facebook.com/ChrystusWSolnymMiescie/
https://www.facebook.com/ChrystusNaKrowodrzy/

 

Zaszufladkowano do kategorii Duchowość, Krzyż Mogilski | Jeden komentarz

Rzecz o mamonie, miłości i przywiązaniu

Ostatni raz do spowiedzi przystąpiłam…. Obraziłam Pana Boga, bo sprzedałam siebie i swoje wartości za to, by się przypodobać, by zyskać aprobatę i uznanie, bo bałam się dotyknąć zimnego bruku samotności. Przepraszam Cię, Jezu…

Tak bardzo mocno pragniemy miłości, a nieogarniona tęsknota za nią sprawia,  że jesteśmy gotowi cierpieć. I wszystko jest dobrze, do momentu, gdy nie chcemy sprzedać za to naszej wolności… Przywiązanie bowiem, ma także potężną siłę oddziaływania.

Komu dziś mówiłaś dokładnie to, co chciał usłyszeć, nie bacząc na prawdę? Co ostatnio robisz, by udowodnić całemu światu, że jesteś cokolwiek warta? Na ile dostosowywujesz się do kogoś, byleby uciec od paraliżującego strachu bycia samym? Naprawdę uważasz, że to coś innego niż chęć posiadania lub kupienia sobie „karykatury miłości”?

PRAWDZIWEJ MIŁOŚCI NIE MOŻNA KUPIĆ – MOŻNA JĄ TYLKO KOMUŚ OFIAROWAĆ LUB JĄ PRZYJĄĆ…

A my nieustannie jak te przekupy na targu, wszystkim handlujemy – przeliczamy na pieniądze, wartościujemy, kwantyfikujemy… Jak ty mi to – to ja Ci w zamian tamto. Ty zasługujesz – a ty niestety nie, bo w mojej ocenie coś spaprałeś – sam sobie jesteś winien…

TO NAS ZMIENIA I ZACZYNAMY ODDAWAĆ SIEBIE POD PANOWANIE MAMONY …

„Korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy. Za nimi uganiając się, niektórzy zabłądzili z dala od wiary i sobie samym zadali wiele cierpień” (1 Tm 6, 10). Gdy byłam dzieckiem, babcia opowiedziała mi o takim jednym, który za trzydzieści srebrników wydał swojego przyjaciela na śmierć, a potem się powiesił….

„Nie możecie służyć Bogu i Mamonie” pisze św. Łukasz (Łk 16, 13) i ma rację. Pieniądz jest super sługą, ale bardzo złym panem. Pod jego rządami stajemy się wyrachowani. Przestajemy wierzyć, że wszystko mamy za darmo, że wszystko otrzymaliśmy od Niego.  „Cóż masz czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał.” (1Kor 4,7). Zaczynamy pokładać nadzieję w sobie, budować kolejne „strefy komfotu”, coraz to bardziej ginąc wsród gąszczu naszych zabezpieczeń finansowych. Chciwość nie tylko paraliżuje naszą zdolność do miłości, lecz prowadząc do pracoholizmu, ciagłego lęku o przyszłość, zazdrości oraz zawiści – po prostu niszczy więzi. Z Bogiem i z ludźmi.

Chciwość przezwycięża się przez odwrócenie wektora i….. dawanie za darmo. Dawanie tej prawdziwej Miłości, z której płynie świadomość, że to, kim jesteśmy i na ile kochamy, jest zdecydowanie ważniejsze niż to, co posiadamy. Jak to powiedział św. Augustyn: „Im ktoś więcej ma miłości, tym mniej będzie w nim chciwości i odwrotnie”.

CZYLI „IŚĆ I ROZDAĆ WSZYSTKO UBOGIM”?

Miłość nie przywiązuje się. Ona w nas płynie, ewoluuje, musi prowadzić wciąż dalej i dalej w nieznane. Jak w tej Ewangelii o bogatym młodzieńcu (Mk 10, 17-30) gdzie myślimy sobie, że jak Jezus mówi „Jednego Ci brakuje, idź sprzedaj wszystko, co masz i pójdź za Mną!”  to chodzi tu tylko o bogactwo i pieniądze. Nie do końca. Młodzieniec odchodzi zasmucony nie dlatego, że był chciwy, ale dlatego, że przyszedł z masą swoich koncepcji do Jezusa i Chrystus miał mu pobłogosławić, ewentualnie delikatnie naprawić błędy.

A tymczasem On chce mnie stwarzać w Miłościciągle na nowo. Spróbuj bez chowania się za koncepcjami, schematami, dylematami, lękami i ograniczeniami, po prostu pójść i spytać: – O co Ci tak naprawdę Panie Boże chodzi, czego ja mam się pozbyć? Jeżeli tego nie robisz, to oszukujesz i jesteś chciwie uwiązany w bogactwie swych idei, przekonań i zatwardziałych sztab złotych myśli, których nie wolno nikomu podważyć. „Pójdź za Mną!” mówi Jezus i jeżeli rzeczywiście chcesz być wolnym, to musisz doprowadzić do takiej sytuacji, że nie będzie powrotu, to ma być na serio…!

Miłość daje szczęście,  pobudza do życia,  pozwala się rozwijać,  pcha do przodu,  w górę.  To,  co nie jest miłością,  kradnie energię,  blokuje, zabiera wolność i sprawia,  że człowiek się kurczy z bólu. I tak jak trzeba odwagi i siły,  by podążyć za Miłością,  tak trzeba odwagi i siły by odciąć to,  co chore… Paradoksalnie jak wszystko puścisz co na tym świecie Cię trzyma swymi kajdanami w celi przywiązania, stając się człowiekiem coraz bardziej wolnym – dojdziesz do źródła prawdziwej Miłości.

<3

 

Zaszufladkowano do kategorii Duchowość | 2 komentarze

Powrót do domu

 

„Miłości bez Krzyża nie znajdziecie, a Krzyża bez Miłości nie uniesiecie.”

Jan Paweł II

 

Zalękniona, na chybotających się nogach, poczłapałaś dwa kroki i oklapłaś z ulgą na wózku, który po Ciebie przysłali z oddziału. Widzisz Mamuś? Wracasz do domu, którym niespodziewanie stało się dla Ciebie hospicjum.

Zobacz Mamuś, tutaj jest Twoje wygodne łóżko, będzie Ci miękko. Rozbierz się z październikowej kurtki. Usiądź, nie bój się, jestem z Tobą  i będę cały czas. Jest tutaj cały orszak czekających na Ciebie aniołów.

Tak Mamo, wybaczam Ci wszystko. Już dawno wybaczyłam. Śniłaś mi się, wiesz? Nosiłam Cię utuloną w swych ramionach, jak Ty mnie kiedyś. Byłaś taka lekka, bo wychudzona walką z rakiem, jednak spokojna, ukołysana rytmicznym szeptem moich słów.

Nie płacz, nie szlochaj, zwiń się w kłębuszek i odpocznij. Tutaj będziesz w końcu bezpieczna, otoczona nieuchwytnym dla oka zapachem miłości. Czujesz to? Całe życie tak szukałaś dla siebie schronienia. Utul się więc, pogłaskam Cię i zostanę zanim nie uśniesz.

Opowiem Ci coś na dobranoc: pamiętasz lato? Jak cieplutko było gdy przyjechałaś tu po raz pierwszy? Jak nie mogłaś się nadziwić skąd tu tyle ciepła – nie temperatury, ale ciepła uczuć. Pamiętasz jak siedziałyśmy w ogrodzie i godzinami rozmawiałyśmy? Jak ptaki śpiewały, a wiewiórki urządzały sobie harce? Pamiętasz jak byłaś szczęśliwa tej niedzieli, kiedy cała rodzina niby to przypadkiem się zebrała wokół Ciebie i jak długo się wszyscy śmialiśmy? Wtedy zobaczyłam jak prysł ten Twój upór zamykania się w swojej chorobie… Jak po 25 latach mordęgi, wreszcie odzyskałaś maleńką iskierkę ufności.

***

Mamuś, śpisz?

Zaczęłaś swoją Drogę Krzyżową w piątek 13tego… W końcu mogłaś zacząć oddawać siebie i nieprzytomne, tłoczące się myśli ułożyć na miękkiej podusi, obolałe ciało powierzyć lekarzom, pielęgniarkom i opiekunom medycznym. Ich ręce jak łagodne fale będą Cię gładzić delikatną i niepojętą troską.

Już nie boli, prawda? Już nie musisz spinać wystraszonych mięśni i mechanicznie zaciskać zębów. Pozwól się kołysać łagodnemu rytmowi tej wędrówki…

Wiem, że teraz wszelkie nierozwiązane tematy przebrzmiewają swą ciężką, ostrą bezwzględnością – jesteś bezbronna i naga pod ich pręgierzem. Trzeba je Mamuś wszystkie pooddawać, pozanosić, wypełnić ich treścią każdą modlitwę i każde błaganie. Wydychaj je Mamo, wyrzucaj, przepędzaj! Te wszystkie upadki otarcia, obdarcia i okaleczenia, które przyniosło Ci życie to tak naprawdę dowody, że próbowałaś wstawać, mimo że ponownie upadałaś, i że się nie poddawałaś i szłaś dalej! Popatrz ilu ludzi dobrych na swej drodze spotkałaś, ilu Szymonów, ile Weronik! Nie zważaj na tych szyderców co plują i drwią! Oni też kiedyś pojmą sens umierania dla tego świata.

Zejdź z tego krzyża Mamo! Stań tutaj obok mnie. Popatrz do góry. Widzisz? To On tam za nas umiera. Nasz Jezus. Taki pokorny, dobry, wciąż do bólu miłujący…. My nie umrzemy, bo On to zrobił za nas! Ty tylko pozwól sobie na wytchnienie w Nim. A ja będę Ci plotła koronkowe koraliki Miłosierdzia, by Ci było lżej przez to przejść.

***

Czwarta czy piąta nad ranem już, zaraz świt będzie. Zobacz Mamo, skowronek! Jak to możliwe, że zawisł przy oknie jak koliber? Twa agonia trwa już tydzień… Czego szuka Twa uwięziona na ziemi dusza? Czemu nie może odlecieć? Co chcesz podomykać?

Dziś przyjdą kolejni goście do Ciebie. Jesteś na to gotowa? Nic nie mówisz, ale wiem że słyszysz. Przyjdą do Ciebie może z ciekawości czy niedowierzania, a odejdą zmienieni, bo porażeni tajemnicą umierania. Każdy ma coś do przepracowania i nagle w obliczu śmierci tak bardzo to widać. Nieuchronność odchodzenia mobilizuje. Nagle tak łatwo jest okazać ciepło, ucieszyć się i zrozumieć drugiego. Ciemność śmierci pobudza do zapalenia świecy życia.

Cieszę się, że w końcu jesteś prawdziwa. Już nie udajesz „twardzielki”, nie chowasz się pod płaszczem obowiązków i narzuconych zasad tego świata. Leżysz sobie i w końcu mogę Cię głaskać i kochać. Tutaj jest tak dostojnie i przytulnie jednocześnie. To tak bardzo sprzyja bliskości. To takie proste, a zarazem tak niezwykłe, że największa Miłość spotyka się tutaj z Krzyżem cierpienia!

Idź Mamo do Jezusa, On Cię weźmie w Swe ramiona!

***

Umarłaś mi w sobotę rano i nadal siedzę nad Twym grobem, jak w Wielką Sobotę – oczekując na Zmartwychwstanie.

Cząstka Ciebie zostanie na zawsze we mnie i mimo, że tęsknota rozrywa mi często serce, to wiem że…

Miłość potężna jest jak śmierć. Potężniejsza!

 

Zaszufladkowano do kategorii Krzyż Mogilski | 2 komentarze

Fundament i prognoza pogody

Pogoda tego lata zmusza do cierpliwości. Wytrwałe oczekiwanie na słoneczny dzień, po to by móc zamontować okna dachowe w moim świeżo wybudowanym domu, nasunęło mi pewną refleksję.

O tym jak niewielki mamy wpływ na zewnętrzną pogodę, wie już małe dziecko. Natomiast to, na co mamy wpływ, to wytrwałość w budowie swojego własnego domu, dbanie o to by miał stabilny fundament, by był porządnie wykończony i by miał szeroki dostęp do światła.

Jak to genialnie powiedział Papież Benedykt XVI w swoim przemówieniu podczas spotkania z młodzieżą na Błoniach 27 maja 2006 w Krakowie:

„W sercu każdego człowieka […] jest pragnienie domu. Tym bardziej młode serce przepełnia przeogromna tęsknota za takim domem, który będzie własny, który będzie trwały, do którego będzie się nie tylko wracać z radością, ale i z radością przyjmować każdego przychodzącego gościa. To tęsknota za domem, w którym miłość będzie chlebem powszednim, przebaczenie koniecznością zrozumienia, a prawda źródłem, z którego wypływa pokój serca. „

Jak budować ten dom, który jest tęsknotą za szcześliwym życiem?

Oczywiście, że na Chrystusie i z Chrystusem.

Ale jak? Jak szukać tej największej i najbardziej nam potrzebnej bliskości z Bogiem?

Ważne są podstawy, podwaliny, grunt na którym budujemy, dlatego przypatrzmy się założeniom „Fundamentu” wg. Ignacego Loyoli.

BÓG PRZYCHODZI – To On sam pierwszy przychodzi do nas, bo wie, że nie możemy żyć bez miłości. Szuka nas i chce nas takich poranionych, pełnych gniewu i żalu. Kocha nas, bo nas kocha. Nie dlatego, że jesteśmy „grzeczni”. To nie grzech nas oddziela od Niego, ale pycha, czyli chęć bycia samowystarczalnym. Pytanie czy powolę Mu ukochać siebie właśnie dziś? (J 4, 5-42)

BÓG JEST DOBRY i WIERNY – Stworzył nas na Swe podobieństwo, cały czas nas tworzy, poprzez nasze talenty, poprzez wszystko co nam daje do dyspozycji, byśmy wzrastali. Stworzył dla nas cały świat. Co chce w zamian? Relacji z Nim! Chce się przebić do tkwiącego w nas dobrego rdzenia, diamentu, który jest Jego cząstką. Nawet jak nam nie wychodzi, nie skreśla nas. Umiera za nas za każdym razem, gdy grzeszymy. Doceniam to? (Rodz, 1, 26-31; Rodz 2, 4-8)

BÓG CIĘ CHCIAŁ – Dla Niego jesteś jedyny i wyjątkowy. Dlatego akceptacja siebie ma na celu odkrycie własnej tożsamości, bo odkrywając swoje prawdziwe ja – po prostu dotykamy Boga. Każdy z nas jest kawałkiem gliny, z którego On lepi naczynia. Jeżeli nawet się zdeformuję  – On znajdzie rozwiązanie. Bóg specjalnie wybrał to co niemocne, by mocnych tego świata zadziwić. Przeciwieństwem grzechu nie jest cnota, ale łaska! Czy poddaję się wciąż na nowo formowaniu Jego dobroci i miłości? (Jr 18, 1-6).

BÓG JEST MIŁOŚCIĄ – Nie bój się! Zacznij kochać! Kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości. Ta siła pochodzi od Jezusa, my sami nie potrafimy tak kochać.  I w tym wszystkim: zaufaj, zatrzymuj w swym sercu to co ci mówi, rozważaj, ale nie musisz wszystkiego rozumieć. Dopiero zaczniesz żyć, gdy umrzesz, kochając (Ks. Twardowski „Krzyż”). Odważysz się?

CHWAL, DZIĘKUJ, PRZEPRASZAJ – Rób to codziennie – tylko tyle i aż tyle. Wytrwale.

Oczywiście nikt nie obiecuje, że to jest proste i łatwe.

„Budować na skale to znaczy mieć świadomość, że mogą pojawić się przeciwności. Chrystus mówi: «Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom» (Mt 7, 25). Te naturalne zjawiska nie tylko są obrazem różnorakich przeciwności ludzkiego losu, ale także wskazują na ich normalną przewidywalność. Chrystus nie obiecuje, że na budowany dom nie spadnie ulewny deszcz, nie obiecuje, że wzburzona fala ominie to, co nam najdroższe, nie obiecuje, że gwałtowne wichry oszczędzą to, co budowaliśmy nieraz kosztem wielkich wyrzeczeń. […] Nie dziwcie się więc przeciwnościom, jakiekolwiek są! Nie zrażajcie się nimi! Budowa na skale to nie ucieczka przed żywiołami, które są wpisane w tajemnicę człowieka. Budować na skale znaczy mieć świadomość, że w trudnych chwilach można zaufać pewnej mocy.” – kontynuował Papież Benedykt – „Jezus mówi, że choć rozszalały się żywioły, «dom nie runął, bo na skale był utwierdzony». Jest w tym Jego słowie jakaś niesamowita ufność w moc fundamentu, wiara, która nie lęka się próby, gdyż jest potwierdzona przez śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. ”

Niezależnie od tego czy zbudujemy na skale czy na piasku – burza będzie! Taki jest nasz świat. Prawdopodobnie będzie dużo huku, przerażenia, piorunów i wody. Będzie trzęsło, ale będąc blisko z Jezusem  – przetrwamy. Dlatego warto budować na skale, warto dbać o dobry fundament, warto poszerzać horyzonty i otwierać okna na nowe aspekty wiary.

To kwestia życia lub śmierci.

Żyj!

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Duchowość | Dodaj komentarz

Duchowość w codzienności

Wiele jest rodzajów duchowości w dzisiejszym szeroko rozumianym kościele – nie zawsze łatwo jest znaleźć tą „swoją”, która wpisze się najpełniej w nasze potrzeby. Nie ukrywajmy, nie jest łatwo w tak wrażliwej materii, jaką jest postrzeganie i pielęgnowanie wiary w Boga, spowodować że coś prawdziwie i mocno wydźwięczy w naszej duszy.

Kiedy najłatwiej odnaleźć oznaki obecności Boga w okruchach codzienności?

Najczęściej zauważamy je w trudnościach, w poniżeniu, w sytuacjach życiowych, które wydają się bez wyjścia, gdy na nikogo już nie możemy liczyć. Jak to mówią „jak trwoga to do Boga”. Jesteśmy zagubieni jak dzieci i wijemy się z bezradności lub nieszczęścia. Dopiero wtedy umiemy z pokorą pochylić się, prosić i wyczekiwać Jego ingerencji w nasze życie.

To dobrze, że On wtedy jest z nami. Aczkolwiek przełomowym momentem jest dostrzeżenie, że Bóg jest z nami ZAWSZE. Jego imię wypowiedziane z gorejącego krzewu do Mojżesza brzmi: „Jestem, który Jestem” (Księga Wyjścia 3,14) . To oznacza, że jest dokładnie tu i teraz, dokładnie w tej dzisiejszej teraźniejszości, w tym momencie, gdy to czytasz. Imię w Biblii ma wyjątkowe znaczenie i moc, gdyż zawiera w sobie istotę tego, co i kogo oznacza. Dlatego dużo interpretacji imienia Jahwe wskazuje na Jego WIERNOŚĆ oraz nieustającą WSZECHOBECNOŚĆ.

  • On jest ze mną w mych snach – gdy spowita spokojem, odpoczywam.
  • Bladym świtem – gdy chwalę Go za śpiew ptaków i za to, że podarował mi kolejny dzień życia.
  • O poranku – myjąc zęby i czesząc włosy, gdy przemknie mi myśl: dbaj o siebie, bo jesteś Jego cudem.
  • Jedząc śniadanie – gdy czuję wdzięczność, że stworzył tyle pyszności.
  • Budząc dzieci – gdy cieszę się, że mnie pobłogosławił ich prostą radością.
  • W pracy – gdy nie moge się nadziwić jak sprawne mam palce, oczy, nogi, umysł.
  • Gdy zdenerwowana trudną sytuacją – biorę Go za rękę i daję się prowadzić.
  • Po pracy – gdy doceniam możliwość odpoczynku i spędzenia czasu z rodziną i przyjaciółmi.
  • Gdy przygnieciona niesprawiedliwością – błogosławię za zdolność oddawania tego Bogu.
  • Gubiąc się w labiryncie grzechu – gdy dziękuję za Jego nieskończone miłosierdzie.
  • Gdy prosząc  – czekam ufnie, zgadzając się na Jego wolę.
  • Gdy płacząc – skruszona powracam niezliczoną ilość razy do Niego.
  • Gdy gładząc policzek dziecka – przypomina mi, że w miłości nasze przeznaczenie.
  • Wreszcie kładąc się spać – gdy dziękuję za dar życia i łaski jakie na mnie wylewa.

 

🙂

 

Zaszufladkowano do kategorii Duchowość | Otagowano | Dodaj komentarz

Opisać nieopisane

Był ślicznym maleństwem. Jego mama przekroczyła samą siebie, aby mógł być i żyć. Oddała swe pragnienie bycia kim naprawdę była  – by mógł zaistnieć. Był wytęsknionym dzieckiem. Ukochanym. Ukołysanym. Aniołem.

Czar prysł, gdy najpiękniejsza, bo bezwarunkowa miłość macierzyńska, niespodzianie została pogrzebana w ciemnej komnacie grobowca rodzinnego. Ojciec nie pomagał. Pił, bił i awanturami kąsał poranione jestestwo smutnego dziecka. Zmarł niedługo później – pozostawiając kolejną głęboką ranę w sercu sieroty. Od tego czasu całe jego życie zyskało gorzki, śmiercionośny posmak.

Na pierwszy rzut oka, wszystko wydaje się krzyczeć, że nie tak miało być. Nie to miało się wydarzyć. Nie w takiej kolejności. Nie tak szybko i nie z takim impetem. Kto go pytał czy jest gotowy na śmierć mamy i taty w tak młodym wieku? Czemu nikt nie pomógł z rodziny, gdy było mu najsmutniej na świecie? Dlaczego taka mała i krucha istotka dostała tak dużo na raz do uniesienia?

Upadł i niemal nie oddychał. Nie miał śmiałości nawet podnieść otępiałej głowy pełnej złych myśli. Nie jadł, nie spał, nie był w stanie ogarnąć rzeczywstości ze swym brutalnym swądem gnijących resztek. Miotany falami przypływów i odpływów sił, zdawał się być zawieszony pomiędzy tym, a tamtym światem.

Ukojenie przynosił tylko smak modlitwy. Na początku mocno szamotającej się w popłochu dnia i łkającej nocami, potem coraz bardziej oczyszczającej, budującej i dodającej otuchy. Nadal trwał przy życiu. Obiecał sobie coś ważnego. Wydobył się na powierzchnię wody i oddał całego siebie. Nieoczekiwanie dostał brata w niedoli, który stał mu się jak rodzina. Trzymali się za ręce gdy świat im ślepym losem rzucał belki pod nogi.

Odnalazł najwieksze piękno oddając siebie bez reszty opuszczonym, otępiałym i odchodzącym – za ciepłe słowo, za dobry gest, za przelotny uśmiech, za nic. Zbierał garściami nieszczęścia innych, które były jak opadłe liście z jesiennych drzew. Zabierał, zagarniał i pozwalał im gnić w sobie lub taranować swymi kasztanowatymi kolcami jego niepojęte piękno. Cierpiał za innych. Dla innych. Dużo i często.

….

Pokłócił się z bratem i drżąc cały ze strachu przed kolejną stratą kogoś mu bliskiego, pod pręgierzem niesprawiedliwych osądów, wymierzał sobie kolejne ciosy, które odgradzały go od poczucia bólu i rozczarowania. Czemu serce tak bardzo poranione, wciąż pragnie i pragnie i lgnie nawet do tych małych okruchów miłości, które znajduje na zimnym chodniku codzienności?

….

Lekka bryza poderwanych płatków śniegu musnęła jego policzek. Zakotłowało mu w głowie i świat zawirował. Co się ze mną dzieje? Nieuporządkowany natłok myśli chciał upleść coś, co możnaby potraktować jak linę ratunkową rozsądku, ale było już za późno. Wirował wrzeszcząc z radości i przejęcia, jak małe dziecko na karuzeli. Mieszała się w nim radość i ta nieopisana wolność bycia sobą.

Usta dotknęły ust – najpierw dziwne uczucie drętwoty ogarnęło całe jego ciało, aż dotarło do głębi i wulkan wszechogarniającego ciepła, którego nie czuł od lat zawładnął nim i trzymał długo w nocy.

….

Podnosi się do dziś każdego ranka – na nowo próbując uwierzyć w to co się wydarzyło – tłumacząc sobie bez końca:

Miłość potężna jest jak śmierć – potężniejsza.

(!)

Zaszufladkowano do kategorii Opisać nieopisane | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Maj jak Miriam

Będąc niedawno na rekolekcjach zawierzyłam swe życie Maryi. Myślałam potem długo, o tym co mam robić by uczyć się od niej drogi do Jezusa. Jaka jest ta najważniejsza kobieta świata?

Maryja jest podłączona do Źródła. Niezaprzeczalnie jej najważniejszym atrybutem jest to, że jest nierozerwalnie połączona z Chrystusem, wręcz wytryska z Niego jak rzeka. Pierwsze krople tej rzeki to jej pot i łzy, na które się zgodziła. Widać to w trudzie narodzenia i wychowania Jezusa, gdzie baczyła na każdy Jego dziecięcy krok i opatrywała każde jego zranienie, poprzez wspierającą obecność przy Jego cudach i głoszeniu królestwa, aż do wierności przy Nim w Jego przerażającej swą brutalnością męce. Naucz mnie Maryjo takiej ufności serca, by w Nim ciągle na nowo się rodzić, czerpiąc z niekończącego się Żródła!

Maryja jest łagodna. Jej oddanie przywołuje na myśl cierpliwość fal rzeki, które poddają się nurtowi i nie zmieniają biegu spraw, ale ufają że On najlepiej wie gdzie i jak wytyczać kierunek. Ona tylko szlifuje delikatnym muskaniem każdy kamyczek na tej drodze, dotyka ostrych krawędzi i chociaż to twarda skała, rzeźbi z niej gładkie kształty, uzdrawiając nasze poranione serca. Natchnij mnie Maryjo jak oddawać siebie, by każdy człowiek stawał się lepszy po spotkaniu ze mną!

Maryja jest odważna. Nie boi się, że nagle nurt rzeki porwie swą gwałtownością i zapieni się szybkością i nieprzewidywalnością zdarzeń. Nasze życie takie często jest – pełne uskoków, przewrotów oraz trudnych do pokonania wodospadów. Maryja nie zastanawia się stojąc nad krawędzią, ale ufnie skacze w ramiona Jezusa. Wie, że będąc do końca zanurzoną w Nim, nic Jej nie może się stać. Porwij mnie Maryjo do takiej odwagi oddania się, bym każdy swój oddech napełniała wiatrem Ducha Świętego!

Maryja jest przeźroczysta. Nie przesłania nam Jezusa, a każde dobro jakie przychodzi przez Nią jest zawsze Jego odbiciem. Dba by On był pierwszy widoczny. Jej czystość i niepokalaność pozwala przenikać Jego łasce. Ona wręcz ułatwia zobaczyć piękno Boga, lśniąc jak promyki słońca połyskujące wśród fal. Przy wodospadzie zawsze dodaje barw tęczy, bo wie, że Jego Miłość niejedno ma imię, ale zawsze zachwyca swa optyką. Maryjo piękna w swej czystości, mów do mnie ciagle jak się obmywać i powracać do Boga!

Maryja pokonuje przeszkody. Nieważne jak wielkie spotkają nas trudności, Maryja uczy nas, że każda tama ma swą wytrzymałość, i że czasem warto znieść ból rozpadania się naszych zabetonowanych przekonań, bo tylko tak pokonamy nasze ograniczenia. Przypieczętowuje to obietnicą życia w Chrystusie; Jego łaska musi mieć swobodę ruchu, by kształtować nas cierpliwie fala za falą. Maryjo, wydobywaj mnie z mielizny moich przyzwyczajeń, by nurt Jego życiodajnej wody mnie nieustannie oczyszał!

Maryja nawadnia.  Swym oddaniem, łagodnością, odwagą, pięknem i siłą Maryja wyprasza nam łaski u Boga. Nawadnia suchą pustynię naszego życia na ziemi i na nowo pozwala nam poczuć wiosnę i powrócić do pierwotnej gorliwości w służeniu Bogu. Uczy nas piękna każdego świeżego źdźbła i pąka na łące naszych spragnionych serc. Przyozdobiona w Jego chwałę, promienieje jak w najpiękniejszej z możliwych majowych kreacji. Dziękuję Ci Maryjo, za to jaka jesteś!

 

 

Akt zawierzenia się Niepokalanemu Sercu Maryi

Matko Jezusa i Matko moja, Maryjo.
Idąc za wzorem Sługi Bożego Jana Pawła II,
i ja chcę Ci dziś powiedzieć: cały jestem Twój
(cała jestem Twoja). W Twoim Niepokalanym Sercu
składam całego (całą) siebie, wszystko,
czym jestem: swój umysł, swoją wolę, swoje ciało,
emocje, myśli, pragnienia, całą swoją przeszłość
od chwili poczęcia i całą swoją przyszłość,
każdy swój krok, każdą chwilę swojego życia.
Ty, Najlepsza matko, kształtuj mnie,
ochraniaj od zła, prowadź, posługuj się mną
do budowania Królestwa Twojego Syna,
Jezusa Chrystusa – jedynego Zbawiciela świata,
mojego Zbawiciela, od którego pochodzi
wszelkie dobro, prawda i życie.

Amen

Zaszufladkowano do kategorii Krzyż Mogilski | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Dawno zapomniana randka

Kurs „Alfa” dla małżeństw to seria spotkań realizowanych cyklicznie, by w spokoju i nastrojowej atmosferze postarać się wzmocnić lub na nowo odnaleźć relację łączącą małżonków.  Po wielu kryzysach – postanowiliśmy spróbować raz jeszcze.

„Kochać to nie znaczy patrzeć na siebie nawzajem, ale patrzeć razem w tym samym kierunku” napisał kiedyś Antoine de Saint-Exupéry. Patrzenie na siebie nawzajem i fascynacja po jakimś czasie mija, ważne jest wtedy co po tym pozostało. Patrzenie w tym samym kierunku oznacza wspólne zainteresowania, cele, poglądy, zdolność znalezienia współnego języka, dbanie o te same wartości. Odnalezienie tego w zgiełku i chaosie dzisiejszego świata jest trudne, ale nie niemożliwe. Szczególnie, jeżeli w centrum postawimy Boga i z Nim zaczniemy budować nową przyszłość.

Na spotkaniach kursu „Alfa” panował wręcz namacalny magnetyzm i elegancja. Czuliśmy się jak w prestiżowej restauracji przy zarezerwowanym tylko dla nas stoliku. Przepyszne smakołyki pachniały ponętnie. Delikatna muzyka sączyła się do uszu kołysząc zmysły. Wszystko to tworzyło przyjemne, wręcz onieśmielające uczucie odprężenia i wyczekiwanej bliskości. To jak ważne jest otoczenie i panujący wokół nastrój wiemy wszyscy. Aczkolwiek będąc jednocześnie rodzicami, pracownikami i małżonkami, nierzadko zapominamy lub zaniedbujemy tą sferę, sprowadzając wszystko do pragmatycznych wymiarów. Tutaj mogliśmy poczuć się jak na dawno zapomnianej randce.

Prezentowane tematy były bezpośrednio związane z dynamiką małżeństwa. Zaczęliśmy od budowania mocnych fundamentów, gdzie najważniejszym stało się odkrywanie swoich potrzeb i znajdowanie na nowo czasu dla siebie nawzajem. Komfort posiadania 2-3 godzin tygodniowo wydawał się nie do osiągnięcia, aczkolwiek ze spotkania na spotkanie, okazywało się, że to cel jak najbardziej realny. Nasze potrzeby zagłuszone obowiązkami, odkryte spod szarych zgliszczy, zaczęły pomału kiełkować i odnajdywać drogę do spełnienia.

To wszystko nie udałoby się, gdyby nie zaprezentowane nam zasady sztuki komunikacji. Okazuje się, że nie tylko to co mówimy jest ważne, ale też jak. I tutaj zazwyczaj w małżeństwie zaczynają sie schody. Bariery, złe nawyki, niesłuchanie, szybkie, automatyczne ripostowanie oraz ignorowanie emocji drugiej strony to jedne z największych wyzwań. Ale ćwiczenie czyni mistrza, więc zaczęliśmy się mierzyć z bolącymi nas tematami używając lepszych technik.

Ale nam nie szło. Bez większego wysiłku sprowokowaliśmy lawinę oskarżeń i żalów, która nieomal nas zasypała. I tutaj ze swą jasnością pomógł nam wykład dotyczący rozwiązywania konfliktów oraz mocy przebaczania. Wydawało się to tak denerwująco oczywiste, że aż zbyt proste, by mogło zadziałać, a jednak siedząc przy tym stoliczku, łagodnie zachęcani, zaczęliśmy dialog, doceniając siebie nawzajem, bez atakowania. Prawdę mówiąc nie zawsze nam to szło potem w domu, ale wtedy przypominały nam się słowa Papieża Franciszka „kłóćcie się, ile chcecie, niech latają talerze, ale nigdy nie kończcie dnia bez zgody”. I tak robiliśmy. To przełamało dużo konfliktów w stylu „już nikt nie wie o co poszło, ale wszyscy są honorowo obrażeni”. Zaczęliśmy też stosować w praktyce „języki miłości”, czyli nasze specjalne kody porozumiewania, wybaczając sobie niedociągnięcia, słabości i zagniewania.

Ale paradoksalnie, nie dotarliśmy na wykład „Wpływ rodziny – przeszłość i teraźniejszość”, bo utknęliśmy pokłóceni u teściów. Wydawało się że mamy te tematy okiełznane, a tu nagle jak na dłoni widac było, że jest to nieprawda. Częstokroć podejmowanie własnych decyzji oraz wspieranie się w ich realizacji, dziwnie zanikało w kontakcie z rodzicami. Zadanie domowe zatem odrobiliśmy w praktyce rozmawiając o tym, co się stało. Genialna praktyczna lekcja zesłana nam z Nieba!

Poruszaliśmy na kursie też temat dobrego seksu, bo bez tego małżeństwo nie może się w pełni scalić. Szacunek, słuchanie potrzeb drugiej strony, rozmowa, nawet nieumiejętna i lekko krępująca – bardzo procentuje.  Rozwiązanie problemów nawet tak intymnych jest osiągalne. Trzeba dużej cierpliwości, zrozumienia i miłości lub czasem porady specjalisty.

Wnioski nasuwają się same: Prawda uzdrawia i wyzwala! Kurs „Alfa” na nowo przypomniał nam kierunki i zasady poróżowania po tej wzburzonej rzece miłości. Niezależnie jak trudne jest osiąganie porozumienia – gadajcie do świtu. Jak nie możecie gadać – milczcie lub wykrzyczcie to sobie, ale pogódźcie się potem. Jak niezmiernie boli i obezwładnia – módlcie się żarliwie. I wciąż na nowo i na nowo oddawajcie się Bogu i sobie nawzajem!

Odnowienie przysięgi małżeńskiej na koniec kursu było wzruszającą przysłowiową wisienką na torcie, przypominającą radość i wesele pierwszej wspólnej uczty przy stole Pana.

Zaszufladkowano do kategorii Krzyż Mogilski | Otagowano , | Dodaj komentarz

Prosiłam by dał mi MOC, a On dał mi SIEBIE…

 

Dwa lata temu, w grudniu 2015 roku przeżywałam największy kryzys w moim życiu zawodowym i rodzinnym. Niespodziewane zmiany w pracy. Diagnoza o spektrum autyzmu u córki. Do tego trudne relacje z mężem. Umierająca matka.  Było tego za dużo. Pamiętam jak zagubiona, modliłam się po Komunii Św. „Panie, proszę daj mi moc!”. Wtedy własnie w ogłoszeniach duszpasterskich usłyszałam o „Programie 12 kroków”. Programie, który zmienił mnie na zawsze i którego owoce dojrzewają na drzewie mojego nowego życia do dziś.

 

Kobieta pochylona

Pierwsze spotkanie było lekko krępujące dla wszystkich. Nasza grupa weszła spontanicznie do pustej salki św. Jadwigi. Powiedziano nam, że wszystko co tutaj się wydarzy, zostanie między nami, że mamy się szanować i nawzajem słuchać oraz nie skupiać się na porównywaniu lub doradzaniu innym.  Mieliśmy podręczniki, Słowo Boże i błogosławieństwo księdza proboszcza.

Pomyślałam: „Jest dobrze!”, czułam się jednak zgarbiona i przygnieciona ciężarem spraw, które przyniosłam ze sobą.  Kiedy więc zaczęłam swoją opowieść, patrzyłam w podłogę. Zadziwiona, że mnie słuchają, odprężałam się powoli, płynąc przez ocean mojego nieszczęścia. Zdałam sobie sprawę, że jestem tutaj nieprzypadkowo, że to On mnie odnalazł i posadził na tym stołeczku w małej sali i otoczył tyloma serdecznymi, choć tak jak i ja, poranionymi ludźmi, aby mnie wysłuchać. Nikt się nie śmiał, nikt nie oceniał.

Jednym z podstawowych założeń „12 Kroków” jest to, aby nie tylko pochylić się nad swoją trudną sytuacją, nazwać ją, ale też zaakceptować ją i powierzyć Bogu. Tak się też stało ze mną. Krok po kroku zagłębiłam się w tematy, przed którymi uciekałam latami. Stanęłam w obliczu cierpliwego Chrystusa i wszystko pękało – bańka po bańce – pękało zażenowanie, że siebie nie kochałam, że nie dbałam, pękał żal, że ojciec nas opuścił, że pił, że bił, że szantażował, że uciekłam w zaspokojenie pożądań, myląc je z miłością, że karałam siebie jedzeniem, że pozamykałam zranione serce w skorupie bezwzględnego perfekcjonizmu.

Pamiętam jak Jezus wtedy stanął nade mną i z delikatnością powiedział słowami Ewangelii: «Niewiasto, jesteś wolna od swej niemocy» (Łk 13, 12). Płakałam i poczułam, że jestem dla Niego wyjątkowa i jedyna. Skąd wiedziałeś Jezu, że w mej słabości odnajdę Ciebie? Skąd u Ciebie tyle zrozumienia dla naszych poplątanych ludzkich ścieżek? Tego dnia obudziła się we mnie WIARA.

 

Pokora siostrą mądrości

Brnęłam dzielnie ze spotkania na spotkanie, tonąc w gąszczu swych błędów, których nierzadko nie byłam nawet świadoma. Nie było to łatwe. Moje serce, opakowane starannie w ulubione nawyki i przyzwyczajenia, bało się komplikacji, wstrząsów i zmian. Miałam wrażenie, że się zapadam, że tracę siebie, bo nagle większość moich dotychczasowych przekonań okazała się być przekłamana lub zamknięta szczelnie w trumnie mojego egoizmu. Każdy z nas na swój sposób poddał się temu procesowi oczyszczania, odcinania latorośli, które nie przynosiły owoców. Na to trzeba było sporo czasu, łagodnego ukierunkowywania przez nasze liderki oraz wzajemnego wsparcia grupy. Niecenioną stała się modlitwa, adoracja i pokorna, powtarzalna cierpliwość do samego siebie.

Kolejnym założeniem „12 Kroków” jest stanąć w prawdzie, przyjąć ją do serca i otworzyć się na zmianę. Tak, otworzyć. Nie trzeba nic wielkiego robić – trzeba pozwolić Jemu działać.  Czasem zmiana przychodzi poprzez bliskość relacji z ludźmi spotkanymi na „12 Krokach”, czasem przez niespodziewany dotyk Jego Słowa, czasem przez zrozumienie kolejnego zranienia, czasem przez modlitwę wstawienniczą czy wydarzenia, które rozumiemy tylko my sami. Ale przychodzi zawsze. Przychodzi ze swą Mądrością i uczy jak współpracować z Bożą Łaską. Wtedy pojawiła się NADZIEJA.

 

Ukochana, tak po prostu

Kamieniem węgielnym „12 Kroków” jest przyjęcie Miłości Bożej oraz odnalezienie w niej mocy rozumienia siebie i innych, przepraszania za swoje błędy i wyzwalającego wybaczania. To Ta Miłość nadaje późniejszy rytm i sens temu, by nieustannie powstawać. Ona jest kwintesencją Boga. Bóg jest tą Miłością. Odkryłam Boga w każdym z uczestników programu, a także w sobie. Bóg objawiał się w rozbrajających żartach, w metodycznym podejściu, w iskrach złości, we wrażliwości, w nieporadności, w upadaniu i podnoszeniu się, w żalu i łzach, w ciągłym zaprzeczaniu złu i dążeniu do prawdy, w uśmiechu, w cierpliwości i wreszcie w zaufaniu. Poddałam się temu. Wtedy otuliła mnie Jego najtkliwsza MIŁOŚĆ.

 

 

Ofiara Krzyża

Wszystkiego dopełniła śmierć mojej mamy, a właściwie czas jej agonii w Hospicjum św. Łazarza. Trudny, a zarazem błogosławiony czas oczekiwania na spotkanie z Bogiem po tamtej stronie. Mama umarła przez uduszenie – nowotwór zjadał jej płuca od lat. To trudna i powolna śmierć. Po raz pierwszy zobaczyłam w jej cierpieniu samego Chrystusa.

Potem zobaczyłam jak przy jej łóżku klęczy znienawidzony przeze mnie ojciec, który się nawrócił i ją przeprasza. Zobaczyłam jak po kolei każde z rodzeństwa staje w prawdzie i otwiera się na miłość, topniejąc w obliczu tajemnicy umierania. Sama poczułam wreszcie, jak bardzo kocham moją mamę. Doceniłam starania męża i odnalazłam w sobie cierpliwość dla objawów choroby córki. Odpuściłam perfekcjonizm w pracy. Odzyskałam wolność, uwierzyłam w Anioły i zaczęłam wreszcie żyć.

Wtedy też zrozumiałam, że Bóg Ojciec wysłał Jezusa, by Ten przeraźliwie cierpiąc, odkupił nasze winy przez Krzyż i że daje nam Siebie wciąż i wciąż na nowo z nieogarnionej Miłości, byśmy zmieniając nasze myślenie – dążyli do spotkania z Nim po śmierci.

„Program 12 kroków” to jest proces i trwa dłużej niż same spotkania, ale zdecydowanie otwiera na Boże Cuda.  Ja prosiłam by dał mi moc – a On obdarzył mnie nowym ciepłym sercem, a przez Ofiarę Krzyża dał mi Samego Siebie, bym mogła żyć na wieki.

 

——————————————————————————————————————————————————————

Program Warsztatu „Wreszcie żyć – 12 kroków ku pełni życia” bazuje na chrześcijańskiej wizji człowieka i świata. Jest to program terapeutyczno-rozwojowy prowadzący do uporządkowania wewnętrznego, przeznaczony dla osób przeżywających różnego rodzaju kryzysy, trudności emocjonalne, a także dla osób pragnących zadbać o rozwój osobisty i szukających pogłębienia swojej relacji z Bogiem. To program rozwoju duchowego z elementami psychoedukacji inspirowanego w znacznym stopniu tekstami biblijnymi.

Cel warsztatów:

  • Kto jest świadom swoich problemów, temu ten program pomoże na nowo uporządkować, zrównoważyć i zrozumieć swe uczucia i doświadczenia.
  • Osoby z różnorodnymi, ukrytymi dla nich samych problemami przez pracę osobistą i w grupie uwrażliwią samych siebie i nauczą się radzić sobie w życiu.
  • Osoby pragnące lepiej poznać i rozwinąć własną osobowość mogą potraktować biblijne wskazania jako punkt wyjścia do osobistej refleksji i dostrzec rezonans, jaki wywołuje w nich Boże wezwanie

Praca z programem obejmuje osobiste rozważanie 12 etapów za pomocą materiałów formacyjnych a także rozmowy w grupie na temat efektów tych rozważań i wszystkich wyłaniających się problemach i pytaniach. Spotkania odbywają się co tydzień i trwają do 2 godzin.

Zaszufladkowano do kategorii Krzyż Mogilski | Otagowano , | 3 komentarze

Syndrom nieznajomego z pociagu….

— Daleko Pani jedzie?

– A sama jeszcze nie wiem… Długo się zbierałam w tę podróż….Wie Pan – tyle stacji, tyle kierunków, tyle możliwości…. Cieszę się, że jadę w końcu…. Zawsze to lepiej, niż tkwić tak stale w zamieszaniu z rozkładem odjazdów w ręce nie wiedząc, gdzie się skierować….

– A no pewnie…. – skinął ze zrozumieniem głową, jakby znał moje myśli i pragnienia.

Był mężczyzną dojrzałym, ze spokojnymi, wpatrzonymi we mnie błękitnymi oczami. Zarost na jego twarzy lekko dodawał mu lat, ale jednocześnie i uroku, a także jakieś takiej, niemal niedostrzegalnej powagi. Miał takie coś w sobie, co powodowało, że czułam się jak przy dawno zapomnianym ojcu…. Lekki, wypłowiały plecak sugerował, że nie boi się zmian i dużo jeździ.

Usiadłam obok niego przypadkiem.
Był piękny wiosenny ranek.
Pociąg swoim stukotem nadawał rytm przelatującym za szybą coraz to nowym obrazom. Motywem przewodnim była jasna, optymistyczna zieleń wiosny…..
Czemu ona do mnie nie docierała jeszcze swoją radością?

Oparłam się wygodnie, przymknęłam oczy i poddałam się temu chybotliwemu, acz rytmicznemu podążaniu w nieznane…
Co będzie, to będzie!

– Dzisiaj piękny dzień, nieprawdaż? – zagadnął znowu.

– A, tak… piękny…. ? szepnęłam, nie wierząć, że to moje wargi te słowa cedzą.

– A Pani jakaś taka smutna….

–  Wie Pan – życie tak się czasem układa na opak. Dziś na przykład jest pechowy 13-sty dzień kwietnia, a my z mężem celebrujemy 7-mą rocznicę ślubu…. ;o) Czyż to nie jest zabawne? Takie małe zbiegi okoliczności….

– A to szczere gratulacje! Powinna się Pani zatem cieszyć!

Uśmiech na jego twarzy był tak rozbrajający, że poczułam jakbyśmy byli tylko my w tym pędzącym pociągu….. Zapatrzyłam się w jego dłonie…..
I nagle, od wielu, wielu, wielu dni – POCZUŁAM SIĘ BEZPIECZNIE…. Poczułam się jak mała, dziewczynka, która teraz nie musi się martwić – weźmie go za rękę i wszystko będzie dobrze….

– Dziękuję! Też sie cieszę….. Tyle lat – to mało i dużo zarazem. Wiele przeżyliśmy i wiele nas już łączy…. Nie zdziwi Pana pewnie fakt, że świętujemy ten dzień ze spokojem i wdzięcznością….. Tak blisko było zeszłego lata nam do rozstania, że teraz cenimy i pielęgnujemy ten nasz mały układ…. Chcemy w nim być, pomimo jego niedoskonałości. Czyż wszystko nie ma drugiego, niedoskonałego oblicza?

– No pewnie, święta racja! Perfekcjonizmem żaden człowiek nie grzeszy, choć tak wielu do niego dąży…. A niepotrzebnie! Marnują życie i zdrowie w pogoni za idealnym partnerem, idealną pracą, idealnym porządkiem życia…. I nawet czasem osiągają na chwilę stan uniesienia, gdy wydaje im się, że dotarli do celu…. Na chwilę…. Nic bardziej mylnego! Nie o to chodzi, by życie programować i udoskonalać… Ono jest, jakie jest i daje nam wszystko czego pragniemy, jedyny problem w tym, że my nie zawsze umiemy z tego całego bogactwa korzystać…

– Tak…. – szepnęłam, nie wierząc że to wszystko ma miejsce….. Przecież on czyta w moich myślach! Jak to możliwe?

– …I najważniejsze jest, żeby się nie bać… To znaczy – poprawił się na fotelu i zaczął mówić z większym zapałem – to jest także nieodłącznym elementem tej całej magicznej spójności życia, więc bać się należy. Nie powinno się obaw i lęków wystawiać za obręb siebie, bo to jak nieproszony gość – wyrzucisz drzwiami, wróci oknem…. Trzeba zaprosić ten nastrój do swego serca, pozwolić mu zrobić tam porządek, mimo, że to nie jest łatwe ani przyjemne – często boli i wymaga czasu, aby zrozumieć zmiany i się z nimi oswoić… A powracając, do naszego wcześniejszego wniosku – należy pozwolić sobie wtedy na bycie niedoskonałym…. Na płacz, na rozpacz, na nastroje i humory….

– Ale…. ale…. – bąknęłam nieśmiało – to powoduje, że tracę kontrolę i że wszystko mi się z rąk wymyka i nie ma sensu….. i boję się tak poddać… dużo ludzi mówi, że to moja porażka…. robię wtedy dziwne i głupie rzeczy… poddaję się emocjom, a to nieprofesjonalne w pracy i niepoważne w życiu codziennym… Czyż nie?

– W zasadzie jest w tym trochę racji, ale tylko trochę….  to o czym Pani mówi, to zewnętrzne oznaki BUDZĄCEGO się do życia świata… Niech Pani spojrzy za okno…. Ta wiosna jest także taka…. W wielu miejscach niekontrolowalna, a jednak jaka piękna! Czy nie martwi Panią kolejna powódź, jaka jest jej sprawstwem? Czy nie zastanawia się Pani ile stworzeń zginie, aby inne mogły się narodzić właśnie w tę wiosnę?
Nie ma nic bardziej głupiego niż powstrzymywanie fali powodziowej w swoim sercu…. Ona niszczy, ale także oczyszcza, przynosi nowy porządek.
Tak samo się dzieje w naszych sercach – boimy się zmian, bardzo tęsknimy za ładem i minimalizmem, a tak naprawdę to one właśnie nas dręczą na co dzień i nie pozwalają reagować naturalnie….

– Tak, boję się wielu rzeczy…. Ostatnio naprawdę boję się i źle mi w pracy… czuję, że wypaliłam się na tym polu, a jednak nie jestem zbytnio przekonana do zmiany…. To takie stresujące! I poza tym staramy się z mężem o drugie dziecko, więc zmiana pracy na dzień dzisiejszy oznaczałaby odroczenie tych planów, czego nie chcę…. Czuję się jak w potrzasku! I tak źle i tak niedobrze….

– Proszę się zastanowić, co jest dla Pani ważniejsze…. Podjąć decyzję i zaakceptować plusy i minusy idące z tego faktu. Żeby wszystko było jasne: nie ma prostych rozwiązań, a raczej wszystkie są bardzo proste, tylko my, ludzie je często komplikujemy….
Pani chce bardzo tego drugiego maluszka – widziałem błysk w Pani oczach, jak wsiadła tamta matka z dzieckiem na poprzedniej stacji i do tej pory zerka Pani co raz w tamtą stronę….

Uśmiechnęłam się do niego – rozbroił mnie. No po prostu bezceremonialnie rozłożył mnie a łopatki… i rozpracował na czynniki pierwsze….

– Niech się Pani już nie boi…. Ból i lęk bierze się z niespełnionych, za bardzo wygórowanych oczekiwań…. Z tego właśnie narzuconego nam dążenia do perfekcjonizmu i unifikowania, upraszczania życia…. Zubażaniu go! Narzucamy sobie schematy i scenariusze, bo jakoś nam tak łatwiej w takich ramach się poruszać – to jak ustawianie barierek w lesie – chodzimy tą samą ścieżką, znaną i jasno wytyczoną, przez nas lub innych (modę, rodzinę, znajomych)…. ale przez te barierki nie możemy dostrzec bogactwa poza nią…. albo gorzej – widzimy je, ale nie pozwalamy sobie z niego korzystać ani go doświadczyć…. Gwałcimy siebie, że tak trzeba… że taki jest standard i tak jest właśnie dobrze, ale nie słuchamy siebie w tym wszystkim…. Dlatego mimo prostej ściezki, tak często trudno nam nią podążać….

Wtedy się po prostu rozpłakałam.
Nie mogłam opanować potoku żalu, jaki we mnie wezbrał….
Płakałam aż do następnej stacji, nie dbając o to „co pomyślą inni”.
On czekał….
Przesiadł się koło mnie i objął mnie swoim ramieniem….
Był ciepły, bardzo ciepły….
Usnęłam.

Jak się obudziłam juz go nie bylo.

Zostawił po sobie plecak z dedykacją :
” Już się nie bój – wiesz co robić. Ty sama najlepiej wiesz. Nie wolno ci w to wątpić.
Idź do przodu. Ja jestem”.

Zaszufladkowano do kategorii Początek | Otagowano , | Jeden komentarz

Monolog poranionego dziecka

Stoję na korytarzu.

Całą podłogę pokrywają potłuczone kawałki szkła. Ojciec znów wrócił nieznośnie naładowany i jego zła energia wystrzeliła w nieopanowany sposób. Mama płacze, łka, drży i wije się na sypialni. Kołtunami pościeli stara się stworzyć sobie jakiś zalążek bezpieczeństwa.

Nie wiem gdzie jest ojciec. Jest już cicho.

Tylko skrzące się kawałki szkła pewnie miałyby duzo do powiedzenia, ale tylko zgrzypią. Może i dobrze….

Co widziałyście małe okruszki?

Czy tak jak ja boicie się poruszyć?

Czy tak jak ja obwiniacie się?

Czy tak jak ja czujecie się kruche, roztrzaskane i do cna wyczerpane?

Ile razy wstawałam w nocy napotykając was w korytarzu?

Ile kitu pomarańczowego trzeba by utrzymać spójność szkła?

Gdzie jesteś spokoju? Gdzieś ukojenie?

Dlaczego ukrywacie się po kątach?

Skąd siły brać by to zrozumieć?

WYBACZAM i wam i sobie!

Wybaczam ci mała kruszynko, że nie umiałaś wtedy utulić matki do snu. Wybaczam Ci, że tak bardzo się bałaś – miałaś do tego prawo. Wybaczam, że nie umiałaś tego chaosu zrozumieć – nikt nie potrafił. Wybaczam, że zamknęłaś swe drżące jestestwo w skorupie bez dostępu. Wybaczam Ci, że tak właśnie nauczyłaś się zachowywać – zamykać się, uciekać, unikać, NIE CZUĆ ! To nie Twoja wina, nie mogłaś temu zapobiec, nawet uciec nie było gdzie.

Teraz już możesz opuścić ten korytarz. Możesz ruszyć po schodach. Teraz jest czas by odejść, bez złości, żałości, bez płaczu. Teraz możesz ruszyć na przód, krok po kroku, zamykając wszystkie drzwi pokojów za sobą. Twoja mama jest duża, poradzi sobie. Nie jesteś za to wszystko odpowiedzialna.

Ruszaj! Oddychaj! Lśnij! Żyj!

Zaszufladkowano do kategorii Początek | Otagowano , , | Dodaj komentarz